300 mln zł to koszt wyborczej kumulacji

Wyborczy kalendarz zafundował nam maraton przy urnach. W ciągu kilkunastu miesięcy Polacy kilka razy pójdą głosować. Demokracja kosztuje. Ale eksperci podkreślają, że nie ma sensu oszczędzać.

Znaczącą część kwoty wydanej na wymianę władzy pochłoną diety dla członków komisji czuwających nad wyborem: prezydenta RP, 460 posłów, 100 senatorów i ponad 49 tysięcy samorządowców.

Niedzielne wybory samorządowe to najdroższa z elekcji, które miały lub będą miały miejsce w tym roku i w przyszłym. - To wynika ze skali wyborów - mówi Tomasz Gąsior z Krajowego Biura Wyborczego. PKW szacuje, że będą one kosztowały 157 mln 841 tys. zł.

Ale Państwowa Komisja Wyborcza bierze pod uwagę maksymalne wydatki, które musiałyby być poniesione wtedy, gdy wszędzie, gdzie jest to teoretycznie możliwe, doszłoby do drugiej tury. W praktyce może być to więc kwota zbliżona do tej z 2006 roku. Wtedy wybór samorządowców kosztował 118 mln zł.

Dwie tury tegorocznych wyborów prezydenckich kosztowały budżet 106 mln zł. Póki co nie wiadomo ile dokładnie pochłoną przyszłoroczne wybory parlamentarne. Te, przyspieszone z 2007 r. kosztowały 71 mln zł.

Przyszłoroczne będą zapewne nieco droższe - przeprowadzona w normalnym trybie elekcja z 2005 r. to koszt 80 mln zł - chyba, że tak jak przed trzema laty politycy zdecydują, że do urn pójdziemy wcześniej niż to wynika z sejmowego kalendarza.

Gdyby koszty przyszłorocznych wyborów do Sejmu i Senatu wyniosły tyle co te z 2005 roku, to w sumie organizacja trzech elekcji (wyborów prezydenta, samorządowców i parlamentarzystów) w ciągu kilkunastu miesięcy będzie kosztować około 304 mln zł.

Czy mogłoby być taniej? Zdaniem ekspertów - nie. - To kwota racjonalna, nie ma tu na czym oszczędzać - podkreśla dr Jarosław Zbieranek z Instytutu Spraw Publicznych. - Demokratyczne państwo wymaga przejrzystości wyborów i szybkości uzyskania wyników. 

Diety pochłaniają najwięcej

Zdecydowaną większość środków przeznaczonych na organizację tegorocznych wyborów samorządowych wydadzą gminy. Spora ich część to diety dla członków 24 tysięcy obwodowych komisji wyborczych.

W tym roku, tak samo jak przed czterema laty, dieta zwykłego członka komisji to 135 zł. Na więcej - 165 zł - może liczyć przewodniczący komisji. Jego zastępcy dostaną za swoją pracę 150 zł.

Na co jeszcze pójdą pieniądze, którymi dysponują samorządy? Między innymi na: druk kart do głosowania, oznaczenie i urządzenie lokali wyborczych, transport, sporządzenie spisów wyborców, druk obwieszczeń wyborczych i obsługę informatyczną komisji.

Partie mają limity, ale wydadzą mniej. Bo budżet nie oddaje?

Wydatki z budżetu, to nie wszystkie koszty związane z wyborami samorządowymi. Cztery największe partie wydadzą na kampanię swoich kandydatów około 60 mln zł.

To spora kwota. Ale i tak znacznie niższa od limitów, które partiom wyznacza ustawa. Każda z nich mogłaby wydać co najmniej 30 mln zł. Tylko Platforma Obywatelska, która na kampanię przeznaczyła około 35 mln zł zbliżyła się do wyznaczonego jej maksymalnego pułapu 38,8 mln zł.

- Ale gdy weźmie się pod uwagę, że wystawiamy ponad 30 tysięcy kandydatów, to ta kwota wygląda trochę inaczej - mówi Małgorzata Kidawa-Błońska, rzeczniczka klubu PO.

Zdecydowana większość środków pochodzi z wpłat od kandydatów. Resztę partia dołożyła z własnych środków ze składek członkowskich i subwencji partyjnej. Około jednej trzeciej pieniędzy na kampanię zostało wykorzystane na centralną kampanię. Reszta poszła na działania lokalne. Najbardziej kosztowny był druk ulotek i plakatów.

PSL na kampanię wyda od 8,5 do 9 mln zł. - Ponad 7 mln zł to pieniądze z wpłat od kandydatów, członków partii, sympatyków - mów Henryk Cichecki, pełnomocnik finansowy Komitetu Wyborczego PSL. Reszta pochodzi z subwencji, bo partia nie zdecydowała się na wzięcie kredytu.

Na kampanię ogólnopolską Stronnictwo wyda około 2,5 - 3 mln zł. Resztę pochłoną działania lokalne. Najwięcej druk reklamowych materiałów wyborczych. Pozostałe istotne pozycje to: kampania telewizyjna (około 1 mln zł), wydatki na billboardy, ogłoszenia w prasie i radiu oraz działalność organizacyjną sztabu.

Z doniesień medialnych wynika, że PiS deklaruje, że na kampanię wyda około osiem milionów złotych. Najmniej zamierza wydać SLD - około 4 mln zł. Partia wyemitowała tylko jeden płatny spot wyborczy. Więc wydatki na kampanię reklamową były niewielkie.

- Większość pieniędzy idzie na wsparcie kandydatów. Finansujemy m.in. podróże przewodniczącego Napieralskiego po kraju. Część poszła też na inaugurację kampanii - wylicza Tomasz Kalita, rzecznik SLD.

Lewica opiera wyborczy budżet na środkach z subwencji partyjnej. Dlaczego wydaje sporo mniej niż mogłaby? - Nie jesteśmy tak bogaci jak Platforma, która obiecywała, że nie będzie brała pieniędzy z budżetu, a bierze i wydaje na spoty i billboardy. A do tego premier Tusk w ramach kampanii jeździ po kraju za publiczne pieniądze - mówi Kalita.

Być może partie nie sięgają tak głęboko do kieszeni, bo w odróżnieniu od wyborów parlamentarnych państwo nie rekompensuje im wydatków poniesionych na promocję kandydatów do samorządu.

Partie są w lepszej sytuacji, bo mogą wydawać na kampanię pieniądze, które dostają z budżetu. Lokalne komitety mogą liczyć jedynie na pieniądze wpłacane przez swoich sympatyków i samych kandydatów. Każdy obywatel RP, mieszkający na terenie kraju, może wpłacić na rzecz jednego komitetu kwotę w maksymalnej wysokości 15 płac minimalnych. W tym roku jest to niemal 20 tys. zł.

Ile wydadzą pozostałe z grona 12,5 tys. komitetów, które wystawiają swoich kandydatów? Tego nie wiadomo. Ale podobnie jak partie muszą mieścić się w ściśle określonych limitach wydatków. Są one liczone inaczej w przypadku wyborów do rad gmin i powiatów i inaczej w przypadku wyborów: wójtów, burmistrzów i prezydentów miast.

Pieniądze to nie problem. Problem to edukacja

Eksperci zajmujący się tematyką wyborczą podkreślają, że większym problemem od kosztów wyborów jest brak świadomości Polaków co do ich znaczenia. - PKW powinna mieć budżet na edukację i promowanie udziału w wyborach - mówi Zbieranek i podaje przykład Nowej Zelandii, gdzie komisja wyborcza prowadzi intensywną kampanię informacyjną, zachęcającą do udziału w głosowaniu.

Z badań Instytutu Spraw Publicznych wynika, że 60 proc. Polaków wie, że wybiera: wójta, burmistrza czy prezydenta miasta. 20 -25 procent wie, że wybiera kandydatów do rad gmin i rad powiatów. Tylko 7 proc. orientuje się, że wybierać będą także radnych sejmiku wojewódzkiego.

Do tego ci, którzy już poszli do wyborów głosują głównie na wójta, burmistrza czy prezydenta. Pozostałe karty często zostawiają niewypełnione. - Przykładowo – 8 procent głosów nieważnych, czyli, faktycznie, pustych oddano w ostatnich dwóch głosowaniach – w 2002 i 2006 roku – na listy do rady gminy i rady powiatu. Aż prawie 15 procent natomiast – na listy do sejmiku - mówi Zbieranek.

To przekłada się na niską frekwencję. Co jakiś czas pojawiają się głosy o potrzebie wprowadzenie dwudniowych wyborów - projekt ustawy jest już w Sejmie - i głosowania przez internet.

Według dr Skwary pomogłoby to zmobilizować tylko niewielką grupę osób - aktywnych, ale ograniczonych warunkami zewnętrznymi.

- Nie przekona to do pójścia do urn tych, którzy nie mogą zaspokoić swoich podstawowych potrzeb. Najpierw człowiek musi mieć na czynsz, jedzenie, ubranie - potem może interesować się polityką. Jestem pesymistą co do tego, czy rozwiązania typu dwudniowe, czy internetowe głosowanie zachęci do głosowania osoby, które są trwale bezrobotne, a nawet tych, którzy zarabiają 600 zł na osobę i mieszkają w wynajętym mieszkaniu. Ponieważ nie da się poddać terapii resocjalizacyjnej ponad połowy społeczeństwa, musi upłynąć ponad 20 lat, byśmy wyzwolili się z komunizmu, poczucia bezradności i niewiary w to, że sami wpływamy na własny los - mówi ekspert z Fundacji Batorego.

Źródło: money.pl


ostatnia zmiana: 2011-11-05
Komentarze
Polityka Prywatności