Ostatnio często się słyszy o nadchodzącej zapaści demograficznej, która czeka zarówno Polskę jak i większość Europy. Proces starzenia się społeczeństwa oraz malejący przyrost naturalny stwarzają ryzyko upadku systemu emerytalnego oraz poważnych problemów gospodarczo-politycznych.
Dlatego też wiele europejskich państw zainicjowało tzw. politykę
prorodzinną. Jej głównym celem jest zwiększenie liczby urodzin, co ma
przeciwdziałać starzeniu się społeczeństwa i zapewnić państwu stały
dopływ świeżych podatników utrzymujących niewydolny system emerytalny rodem z końca XIX wieku
. System, w którym świadczenia dla obecnych emerytur finansowane są z
podatków (tzw. „składek”) pracujących w sektorze prywatnym. Środkami
wspierającymi realizację tego szczytnego celu są rozmaite dopłaty do
płodzenia dzieci (tzw. becikowe), zasiłki rodzinne, urlopy
macierzyńskie, tacierzyńskie czy wychowawcze i ulgi podatkowe. We
wczesnym PRL-u elementem „polityki prorodzinnej” były ekstra podatki
dla ludzi nieposiadających dzieci (bykowe). Takie działania państwa
budzą jednak przynajmniej dwie poważne wątpliwości: jedne są natury
moralnej a drugie dotyczą ich skuteczności.
Kilka tysięcy złotych za szóste dziecko? Szykuje się rewolucja w becikowym
Przede wszystkim wydawałoby się, że w demokratycznym i
wolnym społeczeństwie decyzje dotyczące prokreacji powinny być wyłączną
domeną dwojga ludzi, którzy na taki akt się decydują. Nikt, a zwłaszcza
rząd i aparat państwowy, nie ma prawa ich do tego skłaniać, zmuszać ani
zniechęcać. Ingerencja w osobiste sprawy wolnych i dorosłych ludzi nie
powinna w ogóle mieć miejsca. Społeczeństwo, które poddaje jednostkę
pod presję posiadania dzieci dla „dobra ogółu”, wykazuje oznaki
totalitaryzmu. Dziś każdy z nas jest nakłaniany do oddania dziecka pod
skrzydła ZUS-u, by państwo mogło poszerzyć „bazę podatkową”.
Drugą kwestią dotycząca polityki prorodzinnej jest problem jej
skuteczności. Na zachodzie Europy jest ona prowadzona już od kilku
dekad. Rezultat jest żałosny: żadne unijne państwo nie może pochwalić
się współczynnikiem dzietności przekraczającym 2,1. Oznacza to, że
rdzenna populacja tych krajów z roku na rok maleje pomimo miliardów
euro wyszarpanych podatnikom i opłacających politykę pronatalną. W tym
momencie należy postawić fundamentalne w tej kwestii pytanie: dlaczego
ludzie w ogóle chcą mieć dzieci? Odpowiedź na to pytanie nie jest
prosta. Przyjmijmy, że w tej kwestii jednostkami przez tysiąclecia
kierowały dwa motywy. Pierwszy jest czysto biologiczny i każe naszemu
gatunkowi rozprzestrzeniać własne geny w możliwie jak najskuteczniejszy
sposób. Natura ukryła ten cel w postaci satysfakcji z posiadania
potomstwa, dumy z osiągnięć naszych pociech, potrzeby macierzyństwa
itp. Drugą funkcją dzieci od wieków było zabezpieczenie bytu rodziców
na starość. Dzieci stanowiły więc swoistą inwestycję (swoisty zamknięty
fundusz emerytalny), która wysokie nakłady rekompensowała spokojną
starością. Nie zawsze jednak tak się działo – cóż, nie ma inwestycji
bez ryzyka.
Teraz przejdźmy do kwestii, dlaczego działania europejskich rządów,
chcących zwiększyć liczbę urodzeń nowych obywateli okazały się
nieskuteczne. Na wstępnie zaznaczę, że sprawa jest niesamowicie
złożona. Ale generalnie chodzi o problem redystrybucji dochodów.
Europejskie państwo socjalne, chcąc zapewnić wszystkim „równe szanse”,
potrzebuje w tym celu ogromnych pieniędzy. Koszty emerytur, zasiłków
socjalnych, potrzebnej (?) w tym celu biurokracji są gigantyczne. Do
tego dochodzą wydatki na politykę prorodzinną: ulgi podatkowe, budowa i
utrzymanie żłobków i przedszkoli, dopłaty do budownictwa
mieszkaniowego, zasiłki rodzinne itp. Wszystko to drenuje kieszenie
podatników, czyli właśnie rodzin, które przecież miały być wspierane. Rezultatem jest sytuacja, w której 40-50% dochodu narodowego pochłaniają rozmaite podatki.
Firma uzyska ulgę podatkową za utworzenie żłobka?
Przejdźmy teraz do konkretnych przykładów działania tego mechanizmu. W
Polsce dwójka ludzi otrzymujących płacę minimalną (1276 złotych) co
miesiąc ma do dyspozycji ledwie 1910 złotych (takiej rodzinie państwo
co miesiąc zabiera 1117 zł.). Jak z takich pieniędzy utrzymać cztero
czy pięcioosobową rodzinę?! Nawet gdy sztuka ta się udaje, to oznacza
skazanie siebie i swoich dzieci na biedę. Nie dziwi więc, że wielu
ludzi w takiej sytuacji decyduje się na nieposiadanie dzieci lub
świadomie ogranicza ich liczbę. Oczywiście, większość Polaków zarabia
więcej niż 1300 złotych brutto. Najnowsze dane GUS-u pokazują, że
połowa pracujących otrzymuje wynagrodzenie nie wyższe niż 2640 złotych
brutto. Przy czteroosobowej rodzinie, gdy dwoje ludzi zarabia właśnie
tyle, otrzymujemy 953 złote na osobę. To tylko nieco więcej niż minimum
socjalne. Gdyby wynagrodzenia te były zwolnione z podatków, to
otrzymalibyśmy kwotę 1565 złotych – a więc o 64% wyższą.
Sprawdź, ile fiskus zabiera Ci z pensji
Powyższe obliczenia wskazują, że przeciętnej polskiej
rodzinie przy obecnym poziomie wynagrodzeń oraz ich opodatkowania po
prostu nie stać na dwójkę dzieci. Przy tym luksus posiadania potomstwa
oznacza konieczność rezygnacji z pracy zarobkowej przez jednego z
rodziców. Wówczas jedna pracująca osoba musi przez kilka lat (załóżmy
minimalnie cztery lata przy dwójce dzieci) utrzymać trójkę ludzi.
Załóżmy koszt utrzymania na poziomie minimum socjalnego, a otrzymujemy kwotę
2741,6 zł. Czyli osoba utrzymująca rodzinę musiałaby co miesiąc
zarabiać przynajmniej 3984 złote brutto. Skądinąd z danych Głównego
Urzędu Statystycznego wiemy, że pensję wyższą od średniej krajowej
(3312 zł) otrzymuje 35% pracujących. Więc skąd pozostałe 70%
społeczeństwa ma znaleźć pieniądze na utrzymanie i wychowanie dwójki lub więcej dzieci?
Odpowiedź jest prosta. Polacy nie potrzebują „polityki prorodzinnej”.
Wystarczy, aby państwo polskie przestało prowadzić politykę
antyrodzinną, polegającą na horrendalnym opodatkowaniu dochodów z
pracy. Wówczas problem niskiego współczynnika dzietności zapewne by
zanikł, a gospodarka otrzymałaby stabilny dopływ świeżych pracowników.
Ale nasze władze wolą wydawać dziesiątki miliardów złotych na
emerytury, renty i zasiłki, odbierając te pieniądze
ludziom, którzy mogliby (i pewnie często chcieliby) mieć więcej dzieci.
Jako społeczeństwo musimy postawić sprawę jasno: czy kosztem malejącego
przyrostu naturalnego wolimy utrzymywać rosnącą rzeszę emerytów, czy
też obniżając świadczenia dla osób starszych pozostawimy więcej środków
dla ludzi w wieku rozrodczym. Być może takie postawienie sprawy nie
jest zbyt poprawne politycznie, ale takie są realia. Konflikt
pokoleniowy będzie się w Polsce nasilał z każdym rokiem, a w
demokratycznym państwie czas gra na korzyść starszych. Być może
najbliższe wybory będą ostatnimi, w których ludzie przed 40-stką będą
mieli jakiekolwiek szanse, by poprzeć korzystne dla siebie rozwiązania.
źródło: bankier.pl